Księga Dni jest zbiorem
moich reportaży z różnych miejsc, które odwiedzałem. Opisuję tu tereny bliskie
mi, piękne, ale również brzydkie, smutne, bardzo mi odległe. Wygląd jednak nie
odgrywa tutaj większego znaczenia. Księga Dni będzie zbiorem różnych historii,
krajobrazów, ludzi - swoistym zapisem dnia codziennego. Piszę tutaj o momentach
radosnych, niosących nadzieję, ale również o smutnych, szarych i monotonnych.
Tak wygląda rzeczywistość. Życie jest tańcem czasu. Tańcem dni powszednich,
smutnych, beznadziejnych, świętych... Drogi Czytelniku, mam nadzieję, że
lektura tej publikacji przynajmniej w części pozwoli Ci żyć tu i teraz, cudem
dnia powszedniego...
3 sierpnia, 2019, Górny
Śląsk
Wyjeżdżaliśmy. Koła rowerów dudniły o wąską, dziurawą drogę.
Czerwień ceglanych domów wyostrzało zachodzące sierpniowe słońce. Skwarne
czerwcowe dni spaliły zbyt silnie przyciętą trawę na wióry. Monotonne,
przycięte ogrody, otaczające bogate domy, ciągnęły się jeszcze bardzo długo. Taki
krajobraz jest bardzo nużący. Człowiek wyrzucił przyrodę za płot, na zbity
pysk. To "porządkowanie" zabałaganiło krajobraz Górnego Śląska.
Przeraża mnie to...
Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do sporego lasu,
oddzielającego szerokim, zielonym murem górniczą Wesołą i rolnicze Lędziny. Było
tu pięknie. Nie przypominał on zwykłych, wyprostowanych lasów gospodarczych,
porastających większość naszego kraju; rosły tu graby, brzozy, świerki, dęby, a
miejscami potężne buki, na których pasożytują obślizgłe huby. Z lasu wychodziło
wilgotne, tak słodkie powietrze, że aż chciało się je pić. Po ponad godzinnej
jeździe znaleźliśmy się w Zamościu - przysiółku Lędzin...
|
Pola obok Lędzin, fot. autor |
Lędziny są małym, bardzo ciekawie położonym miasteczkiem (z
takich którym bliżej jest do wsi, niż do miasta). Od północnego - zachodu
zamyka je ciemna ściana lasu, tworząca niesamowitą atmosferę, wprowadzając w
krajobraz tajemnicę i swego rodzaju niepokój. Od wschodu okalają niskie,
zalesione wzgórza, a od południa otwierają się wielkie pola i łąki, ciągnące
się aż do Bierunia. Króluje tu rolnictwo. Całe miasteczko okala zewsząd
pierścień pól pszenicy i kukurydzy. W samym centrum wznosi się kopulaste
wzgórze, z barokowym kościółkiem na szczycie. Od południa wzniesienie jest
pokryte polami, a u podnóża roztaczają się rozciągają się duże łąki. Od
zachodu, północy i wschodu wzgórze okalają domy. Ze wzniesienia roztacza się
piękny widok na las, wioski otaczające Lędziny, a daleko, daleko na południu
majaczą zamglone szczyty Karpat. Nie zatrzymaliśmy się tu. Śpieszyło nam się...
Za Lędzinami dojechaliśmy do drogi biegnącej aż do Bierunia.
Ze wszystkich stron otaczały nas wielkie pola i łąki, na których próżno było
szukać jakichkolwiek domów. Daleko po prawej stronie czerniała odległa ściana
lasu. Na południu widać było mocno oddaloną wieżę kościoła w Chełmie, a na
ostatnim planie wciąż majaczyły ciemne pasma Beskidów. Jedyną rzeczą, która
mąciła i zakłócała ten pierwotny krajobraz, to ruchliwa droga, po której co
chwila śmigały ciężarówki, samochody i motory...
Tutaj również się nie zatrzymaliśmy. Na pusty chodnik
wjechali na rowerach jakiś młody chłopak z dziewczyną. Jechali jakiś czas przed
nami po czym skręciliśmy w boczną ulicę i zniknęli nam z oczu. Zabudowa Chełmu
nie wyróżniała go wśród innych górnośląskich prowincjonalnych miasteczek;
niskie, ściśnięte, zakurzone ceglane domy. Życie całej wsi skupia się na
zdumiewająco dużym na tak małą wieś kościele. Jego dzwonnica zdawała się sięgać
chmur. Świątynię niedawno odremontowano. Dachy pomalowano na kolor gołębi, a
ściany na bardzo matowy bardzo jasno niebieski. Gdy przejeżdżaliśmy obok,
musieliśmy się zatrzymać, by ustąpić tabunom ludzi, wychodzących z kościoła -
ktoś właśnie brał ślub. Gdy znaleźliśmy się przy wyjeździe ze wsi dostrzegłem
bardzo starą, kamienną figurę Matki Bożej, depczącej zielonego węża owiniętego
wokół ziemi. Była zaniedbana, a jej twarz nie przypominała już tej należącej do
młodej Maryi. Farba łuszczyła się. Mimo tych znaków czasu mieszkańcy wciąż
otaczają rzeźbę czcią, bogato przyozdabiając ją kwiatami. Szybko zniknęła mi z
oczu za zakrętem...
Gdy wyjechaliśmy z Chełmu dostrzegliśmy już niczym nie
zasłonięte pasmo górskie, na tle pól. Przypomniały mi się wtedy twarze
tutejszych. Zdawali się być znudzeni wszystkim, jak gdyby było im zupełnie
wszystko jedno. Nawet ci, wychodzący z uroczystości w chełmskim kościele byli
sztywni, jakby mieli kije zamiast kręgosłupów, a ich twarze były poważne,
pozbawione wyrazu. Nad całą śląską prowincją zawisł nietzschowski duch ciężkości
i sztywności, oraz powszechnej tu obojętności.
Wsie te mimo pięknych krajobrazów są przykryte niepokojącą mgłą dobrobytu
i ukrytej gdzieś pod ziemią biedy. Majątek, mimo że osiągnięty dzięki ciężkiej
pracy, prowadzi ludzi w ślepą uliczkę, na której końcu stoi śmierć, pytająca:
"Czy zrobiłeś coś w swoim życiu, aby ten świat był lepszy?". Ludzie
zaczęli tracić cel. Stawiają sobie oni za najwyższą wartość osiągnięcie
sukcesu, czy dużego zarobku. Myślę, że między innymi to przekonanie spowodowało
powstanie ciężkiej aury. Miejsce to należy do takich, przez które przejeżdżając
zaczyna mnie ściskać żołądek. Wcale nie zazdroszczę tym ludziom. Szczerze im
współczuję. Jeszcze ostatnie spojrzenie na chełmskie gospodarstwa i wyruszamy
dalej...
Znów znaleźliśmy się w Zamościu. Zmierzamy w stronę lasu.
Wzdłuż krętej, wiejskiej drogi stoją stare lipy. Dojeżdżając do mostku na
Przyrwie dostrzegłem dziewczynę w moim wieku. Szła zupełnie sama. Z uszu
zwisały jej kable słuchawek. Była smutna. Popatrzyła na mnie obojętnym, pustym
wzrokiem. Po chwili zniknęła za nami...
Dojechaliśmy w końcu do wyjazdu ze wsi. Stało tu kilka
obskurnych zagród, na których podwórkach nie było widać żywej duszy. Minąwszy
dwie małe dziewczynki na rowerach wjechaliśmy wgłąb lasu...
4 sierpnia 2019, Górny
Śląsk
Wstaliśmy dziś wcześnie rano. Słońce oświetlało wszystko,
niczym wielki reflektor. Znów wjechaliśmy do lasu. Stanęła nam przed oczyma
zielona ciemność. Wkrótce leśny tunel, którym mknęliśmy rozgałęził się w dwie
drogi. Na tych rozstajach stała mała, drewniana, porośnięta bluszczem kapliczka
Matki Bożej - podkreślała świętość lasu. Po jakimś czasie zjechaliśmy na drogę
prowadzącą z Mysłowic do Tychów. O tak wczesnym, niedzielnym poranku samochodów
jeździło tutaj niewiele. Wokół otaczał nas zarośnięty i zdumiewająco dziki, w
tym regionie las. Był to tzw. Las Murckowski - jedna z niewielu pozostałości
Puszczy Śląskiej, która przed wkroczeniem przemysłu i rozrostem miast porastała
te tereny. Drzewa są tu wyższe niż w przeciętnych, śląskich monokulturach sosnowych.
Jest bardzo zróżnicowany gatunkowo - rosną tu brzozy, dęby, graby, buki,
świerki, i sosny. Mnóstwo leży tu powalonych, gnijących drzew. Znałem ten las.
Często jeździłem tędy z rodzicami, wracając z domu moich dziadków. Prawie
zawsze natykaliśmy się tu na jelenie. Kiedyś drogę przebiegło nam całe stado.
Po chwili po prawej stronie pokazało się porośnięte trzcinami bagno. Z wody
wystawały strzeliste pnie martwych drzew.
Wszystko ma swój koniec. Również jazda przez ten las musiała
się skończyć. Wyjechaliśmy w Tychach. Zakryte dotąd przez gęste korony drzew
słońce znów wzeszło oświetlając wszystko wokół. Znów pojawiły się przycięte pod
linijkę, wypalone trawniczki przed domami, nagrzany beton i ta przeklęta żarówa
na niebie, przed którą nie było ucieczki. W takich miejscach, przy bezchmurnym
niebie może łatwo dopaść człowieka acedia - najgorsza z chorób duszy. Wpada się
wtedy w stan niepokojącego zobojętnienia, wszystko wydaje się nie mieć sensu. Z
otchłani wyłaniają się wtedy pożądania, uzależnienia, niepotrzebne myśli,
obojętność... Wczesnochrześcijańscy ojcowie pustyni, już w V i IV wieku
opisywali acedię. Pisali, że chorobę wywołuje Demon Południa - najgorszy ze
złych duchów. Minęliśmy opryskany sprejem przystanek autobusowy, na którym
siedziało pięć osób - trzech mężczyzn, kobieta koło pięćdziesiątki i młoda
dziewczyna. Wszyscy gapili się w komórki. Milczeli. Nikt się nie uśmiechał. Ich
oczy były puste. Nie było tam nic, prócz znudzenia i zobojętnienia. Nie wiem
czy człowiek może utracić duszę, ale jeśli tak, to ci ludzie stracili ją, lub
właśnie tracą. Została tylko pozbawiona głębi materia, wpatrzona sama w
siebie...
Szybko przejechaliśmy przez nieszczególne centrum Tychów.
Mijaliśmy wielki browar, ponure familoki, szare blokowiska, nagrzane, betonowe
chodniki. Wkrótce jednak miasto się skończyło i wjechaliśmy w jeden z
największych kompleksów leśnych na Śląsku - Lasy Kobiórskie. Tu ruchliwa,
miejska droga wchodziła w las. Nie mieliśmy wyboru - musieliśmy jechać nią
jeszcze przez sześć kilometrów...
Na śródleśnej łące, przy drodze stała tabliczka z herbem
gminy Kobiór. Przedstawiała ona popiersie papieża Urbana na niebieskim tle. Pod
spodem widniał napis "mała gmina z wielkim sercem". Po chwili znowu
wjechaliśmy do lasu. Dojechaliśmy do miejsca gdzie nasza droga łączyła się z
żółtym szlakiem rowerowym, biegnącym od Paprocan do Kobióra. Skręciliśmy w
prawo. Wjechaliśmy na prostą, jakby odmierzoną od linijki drogę, po której obu
stronach rosły wielkie, stare kasztanowce, tworząc piękną aleję. Drzewa te
zrzucają liście dużo wcześniej od innych, więc cała aleja mieniła się
odcieniami żółci i pomarańczu. Jesień już wyruszyła. Czuć to w powietrzu...
Jechaliśmy przez las w stronę Piasku. Mijaliśmy potężne,
wiekowe dęby, rozłożyste buki i gęste świerki. W pewnym momencie dojechaliśmy
do miejsca gdzie droga rozgałęziała się zdumiewająco symetrycznie na dwie. W
samym centrum tych rozstajów stał piękny, stary buk, na którym wisiała
drewniana kapliczka Matki Bożej Częstochowskiej. Bardzo spodobała mi się ta
kompozycja. Uwieczniłem ją na zdjęciu. "To doskonały pomysł na
obraz", pomyślałem...
Las się skończył. Znaleźliśmy się w Piasku - niewielkiej
wsi, położonej tuż obok Pszczyny. Teraz przemieszczaliśmy się wzdłuż domków,
niczym nie odróżniających się od innych nowobogackich domostw w Polsce -
wystrzyżony trawnik, tuje również podcięte, betonowy podjazd, drogi samochód -
siedziby najnudniejszych ludzi w kraju.
Po chwili zamknęły naszą drogę z obu stron wiekowe dęby - tu
rozpoczynała się dębowa aleja Reitweg, posadzona jeszcze w XVIII wieku przez
pszczyńską szlachtę. Ciągnęła się ona tak jeszcze przez dwa kilometry. Niektóre
drzewa były niskie, ale za to tak grube, że aby je objąć potrzeba byłoby pięciu
osób. Inne znowu były tak wysokie, że zdawały się swoimi koronami sięgać chmur.
Górowały nad całym otoczeniem - poukładane domki, zdawały się być niesamowicie
malutkie przy tych kolosach. Nic dziwnego - przecież to wiekowi królowie tej
ziemi...
W końcu znaleźliśmy się u celu - w pszczyńskim parku
pałacowym. Był on wykonany w stylu angielskim - nie było tu żadnych przyciętych
roślin i krótkich trawników. To park krajobrazowy. Większość jego przestrzeni
porastają stare rozłożyste drzewa. Resztę zajmuje nieprzycięta trawa i sieć
małych stawów. Niestety nawet w tym pięknym miejscu unosił się w powietrzu
letni duch bachanaliów, połączony ze swego rodzaju niedzielną ciężkością -
przez park przechodziły całe tabuny "niedzielkowiczów". Starsi ludzie
w wyprasowanych spodniach w kancik i koszulach szli sztywno pod drzewami,
zmierzając prawdopodobnie z, lub do kościoła. Przemykała tędy również młodzież
i dorośli. Wszyscy ci nastolatkowie wyglądali dokładnie tak samo, ubrani według
trendów podyktowanych przez wielkie korporacje; obcisłe dżinsowe spodnie,
adidasy, firmowe koszulki, krótkie włosy z grzywką. Nastolatki również
wyglądały jak klony: krótkie spodenki, firmowe koszulki i buty. Słowem zwykła,
sztywna niedziela, niczym nie przypominające świętego dnia...
Wracaliśmy. Już dawno minęliśmy Piasek. Teraz zmierzaliśmy z
powrotem w kierunku Kobióra. Mijaliśmy te same, piękne wysokie drzewa. Nagle
dostrzegłem coś zupełnie innego - wśród zwartej gromadki świerków stał buk.
Pień drzewa był rozpołowiony przez piorun. Co ciekawe drzewo nie umarło -
gałęzie rosnące na samym dole przetrwały i teraz rozrastały się wokół martwego,
rozpołowionego i czerniejącego pnia. "Jaka natura potrafi być silna",
pomyślałem...
Znów sunęliśmy jesienną kasztanową aleją, tym razem po
przeciwnej stronie ruchliwej drogi do Pszczyny. Był to trakt do Paprocan. Gdy
tak mijaliśmy te piękne drzewa, szykujące się już teraz do zapadnięcia w zimowy
sen, przypomniał mi się jeden z moich ulubionych utworów - Koło Źródła, zespołu
Za Siódmą Górą. Ta muzyka przypomina mi podróż, nie tylko fizyczną, ale też
mistyczną wędrówkę ku jesieni. Wraz z przyjściem jesieni znika z ulic rozpite
towarzystwo, słońce zachodzi za chmury, letnie grzechy i bachanalia zmywają
zimne, oczyszczające deszcze, robi się chłodniej, wszystko się uspokaja... To
taka podróż ku zachodowi słońca, ku spokojnemu wieczorowi.
Dojechaliśmy do Jeziora Paprocańskiego. Minęliśmy poniemiecki
pensjonat nad jego brzegiem. Okalaliśmy zalew. Minęliśmy drewniany taras nad
północnym brzegiem jeziora. Tu również roiło się od "niedzielkowiczów". Ci
również wyglądali dokładnie tak samo jak ci, którzy spacerowali po pszczyńskim
parku. Różnili się od nich tylko tym, że część leniwie leżała na leżakach w
słońcu...
Wyjeżdżaliśmy z Tychów. Beton zaczął zanikać. Duże miasto
przekształciło się w otoczone polami wsie. Bogate domostwa ustąpiły miejsce
skromnym gospodarstwom i smutnym, małym domkom z czerwonej cegły. Szybko
minęliśmy wiejski kościół z wysoką wieżą, do którego ludzie właśnie schodzili
się na mszę. Przejechaliśmy mały lasek i znaleźliśmy się na polnej drodze
biegnącej wzdłuż ogromnego pola. Wkrótce znaleźliśmy się w centrum szczerego pola.
Ze wszystkich stron otaczały nas łąki i pola. Domów nie było tu w ogóle. W
dużym oddaleniu majaczył przed nami ciemny pas lędzińskich lasów. Po prawej
stronie również widać było jedynie bezkresne pola. Gdzieś daleko zbocze wzgórza
porastał sad, a na ostatnim planie wznosiło się kopulaste wzgórze. Na jego
szczycie stał kościółek, tak malutki, że zdawał się być wielkości pudełka po
zapałkach. Znałem go. Wiele razy już go mijaliśmy. To kościół wznoszący się nad
Lędzinami. Obejrzałem się za siebie. Nad Tychami zawisła wielka chmura burzowa.
Strugi wody spadające z nieba przypominały zręcznie nakreślone na białym
papierze, granatowym atramentem linie. Po chwili dostrzegłem, że nie była to
jedyna burza w okolicy. W niewielkim oddaleniu od niej nadciągały dwie mniejsze
i jeszcze jedna duża. Słońce zniknęło za chmurami, a burze groźnie sunęły po
niebie. Zrobiłem kilka zdjęć. Chciałem zapamiętać to miejsce. Schowałem aparat
do pokrowca i pojechaliśmy dalej...
Znów znaleźliśmy się w Zamościu. Czerwona dachówka mocno
kontrastowała z ciemnym morzem chmur, spowijających niebo. Na dziurawej drodze
widać było kilka sporych kałuż. "Musiała tędy przejść burza omijając
nas", pomyślałem. Wjechaliśmy w ciemny las. Ustaliliśmy, że nie pojedziemy
czarnym szlakiem, którym zawsze przecinaliśmy ten las, tylko zielonym, nieco
dłuższym. Na rozstajach skręciliśmy w prawo i nie pojechaliśmy prosto. Na
wskazówce oznaczonej zielonym paskiem było napisane: "Kamienna Góra, Płone
Bagno". Droga była kamienista, nie jechało się po niej dobrze. Widać było,
że szlak ten wytyczono znacznie później niż czarny. Nie było tutaj widać
nikogo. Jechaliśmy coraz bardziej w głąb lasu, by w końcu znaleźć się w jego
sercu...
Po kilku kilometrach jazdy dostrzegliśmy pierwszych ludzi:
była to jakaś młoda kobieta, z mężczyzną, którzy prowadzili na smyczy dużego,
białego psa pasterskiego i zakonnica. Siostra szła polną drogą, w głąb lasu.
Wyprzedziliśmy ją i zatrzymaliśmy się pod niewielką drewnianą wiatą, obok
której stała para młodych ludzi. Dziadek usiadł, a ja poszedłem do lasu za
potrzebą. W tym samym czasie zakonnica doszła do wiaty i spojrzała na mojego
towarzysza. Uśmiechnęła się i powiedziała dziarsko:
- Damy radę!
I weszła w zarośniętą drogę
leśną, którą nie przebiegał żaden ślad. Gdy wróciłem dostrzegłem w oddali jej
czarny habit. Szła i szła. Jeszcze długo czerniała na tle leśnej drogi. Udało
mi się jej zrobić zdjęcie. Chciałem to zapamiętać...
Już byliśmy blisko domu. Jechaliśmy przez las. Długie cienie
drzew kładły się na ziemi. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga rozdzielała się
na dwie. Przy rozstajach stała kapliczka Matki Bożej porośnięta bluszczem,
podkreślająca świętość lasu...